Menu ☰

Sri lanka

Zaraz miną dwa lata od powrotu z Azji, w co zupełnie nie mogę uwierzyć. Wchodząc na pokład powrotnego samolotu myślałam, że w niedługim czasie wróce choć w niektóre z miejsc, w których zakochałam się w ciągu ostatniego roku. Fakt, że to się nie stało powinnam chyba potraktować jako dowód na to, że nic się samo nie zrobi i jeśli rzeczy mają się wydarzyć to trzeba je zaplanować i zrealizować. To moja lekcja na 2013, którą muszę odrobić.

Ostatni, długi miesiąc naszej podróży mieszkaliśmy na Sri Lance, ale jakoś nie pojawiła się ona do tej pory w naszych postach. Może dlatego, że nie było to zbyt fascynujące kulinarnie miejsce, a i stan w jakim byliśmy sprawił, że był to dosyć spokojny i monotonny czas, pełen zawieszenia, uświadamiania sobie końca przygody i w sumie sporego strachu przed powrotem.

Cały nasz pobyt spędziliśmy w Arugam Bay – małej surferskiej miejscowości na dokładnie przeciwnym od stolicy (czyli lotniska) krańcu wyspy. Znaleźliśmy się tam wyłącznie ze względu na możliwośc surfowania, ale raczej nie trafiliśmy na szczyt sezonu. Miało to swoje plusy jeśli chodzi o spokój i brak turystów, ale wiązało się też z ciągłym wyczekiwaniem fal, przynajmniej na spotach nie przeznaczonych dla pro surferów.
Klimat całego pobytu w Arugam Bay kojarzy mi się z leniwymi, upalnymi niedzielami z dzieciństwa, kiedy podwórka są opustoszałe, słońce praży i świeci tak jasno, ze trzeba mrużyć oczy, czas dłuży się bez końca i tylko czasem ktoś leniwie snuje się po ulicy.
Tak było własnie na Sri Lance. Nasze dni ograniczały się do niespiesznego spacerowania z miejsca do miejsca, smażenia się w palącym słońcu i ukrywania przed nim w chłodnym cieniu, czytania książek, sączenia zimnej coli w hamaku i obserwowania małej, psiej rodziny, która pomieszkiwała obok naszej chatki.


Najfajniejsi mieszkańcy Sea Rider.

Oprócz tego oczywiście pracowaliśmy, Kuba niezłomnie polował na fale, ja biegałam wzdłuż plaży ryzykując pożarcie przez lokalne, szalone psy, ale wszystko to było otoczone aurą lenistwa, braku pośpiechu i przede wszystkim oczekiwania na koniec.

Stołowaliśmy się również dość powtarzalnie – vegetable lub banana roti na śniadanie, kottu roti lub curry na obiad i od czasu do czasu hamburger zwieńczony lodowatym piwem na kolację. Wszystko to w trzech ulubionych knajpkach rozrzuconych wzdłuż głównej ulicy Arugam Bay.


Obiad w naszym ulubionym, pełnym much i donośnego stukotu noży siekających kottu roti, Ali Restaurant & Cool Spot. Całą “restaurację” tworzył uroczy, uśmiechnięty od ucha do ucha chłopak oraz dwa lepkie, plastikowe stoliki w mrocznym wnętrzu i jeden, wypłowiały do granic możliwości na zewnątrz.

 

Banana i vegetable roti czyli codzienny śniadaniowy zestaw popijany słodką jak ulepek kawą 3w1. Ta mała, obrotna pannica pomagała rodzicom przy obsługiwaniu gości i miała do tego niezłą smykałkę, umiejętnie wciskając klientom dwa razy wiecej jedzenia niż zamówili.

Bruschetta, sok i Lion beer w restauracji Geko, która jest odzwierciedleniem wymarzonej knajpy przy plaży. Wygodne poduchy, luźny, niezobowiązujący klimat, gry planszowe, sącząca się z głośników muzyka, szum oceanu, smaczne, proste jedzenie, zimne piwo i obsługa, która sprawia, że czujesz się jak na niedzielnym grillu u przyjaciół.

 

Tagi: , , , , , , , , , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *